Shadow

Recenzja filmu „Happy Gilmore 2” (Farciarz Gilmore 2)

Powrót do „szczęśliwego miejsca” po latach – czy magia wciąż działa?

Są takie filmy w życiu, które niczym wehikuł czasu, przenoszą nas do konkretnego momentu – do zgiełku szkolnych korytarzy, smaku pierwszych, niezdarnie kupionych piw i beztroski lat 90. Dla mnie jednym z takich filmów był „Farciarz Gilmore”. Ta absurdalna, chaotyczna i zaskakująco ciepła opowieść o furiacie z kijem hokejowym, który włamuje się na elitarne pola golfowe, była czymś więcej niż tylko głupkowatą komedią. Była manifestem outsidera, pochwałą niekonwencjonalności i dowodem na to, że czasem trzeba porządnie krzyknąć, by świat cię usłyszał. Dlatego wiadomość o sequelu, niemal trzydzieści lat później, przyjęłam z mieszanką dzikiej ekscytacji i śmiertelnej grozy. Bo jak wrócić do legendy, nie zamieniając jej w autoparodię?

Zobacz zwiastun

Dojrzały furiat na zielonym polu.

Odpalając „Happy Gilmore 2” (Farciarz Gilmore 2) na Netflixie, przygotowałam się na wszystko: na odgrzewane żarty, na wymuszone cameo i na bolesne zderzenie z faktem, że pewnych rzeczy nie da się powtórzyć. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy film od pierwszych minut, zamiast ignorować upływ czasu, uczynił z niego swój główny temat i największą siłę. To nie jest desperacka próba odmłodzenia legendy. To dojrzała (na tyle, na ile komedia Sandlera może być dojrzała), zabawna i momentami wzruszająca opowieść o tym, co dzieje się z furiatem, gdy życie w końcu go trochę utemperuje, a ciało przestaje nadążać za gniewem.

Film wita nas obrazem Happy’ego po pięćdziesiątce, który jest cieniem dawnego siebie. Jego legendarna kariera golfowa okazała się krótka i burzliwa, a seria złych decyzji finansowych i kontuzja sprawiły, że dziś prowadzi podupadającą, lokalną szkółkę golfową dla dzieci. Jego charakterystyczny zamach z rozbiegu coraz częściej kończy się bólem w plecach, a wybuchy złości, choć wciąż obecne, mają w sobie nutę rezygnacji. Kiedy jednak bezwzględny deweloper grozi przejęciem terenu jego akademii, by zbudować luksusowe osiedle, w Happym budzi się stary duch walki. Jedynym sposobem na zdobycie pieniędzy jest powrót do gry – tym razem w ramach prestiżowego, choć nieco ospałego, turnieju dla seniorów.

To punkt wyjścia dla historii, która jest jednocześnie niezwykle znajoma i odświeżająco nowa. Z jednej strony mamy klasyczny dla Gilmore’a motyw walki o słuszną sprawę, ale z drugiej, jest to opowieść o kryzysie wieku średniego, o próbie odnalezienia nowego celu i udowodnienia sobie i światu, że wciąż ma się „to coś”. To inteligentne i satysfakcjonujące podejście, które pozwala na nowo pokochać tego bohatera, tym razem nie tylko za jego komiczny gniew, ale i za jego ludzką wrażliwość.

Bohater w kryzysie wieku średniego, czyli co się stało z chłopakiem w flanelowej koszuli?

Największym pozytywnym zaskoczeniem sequela jest ewolucja głównej postaci. Adam Sandler, wracając do swojej ikonicznej roli, nie próbuje na siłę odtwarzać energii dwudziestolatka. Jego Gilmore jest zmęczony, momentami zgorzkniały, obarczony odpowiedzialnością i świadomy swoich ograniczeń. I dzięki temu staje się postacią znacznie bardziej złożoną i, o dziwo, jeszcze bardziej sympatyczną. Humor nie rodzi się już tylko z jego niekontrolowanych wybuchów, ale z komicznego kontrastu między jego wciąż gorącym temperamentem a ograniczeniami starzejącego się ciała i umysłu.

Sceny, w których Happy próbuje odnaleźć się we współczesnym świecie sportu – z jego analityką danych, mediami społecznościowymi i psychologią sportową – są źródłem nieustającej beki. Jego próby medytacji, by opanować gniew, kończące się rzuceniem poduszką w trenera mentalnego, czy jego walka z dronem filmującym każde jego potknięcie, to czyste złoto. Sandler mistrzowsko gra tę postać, pokazując nam, że pod warstwą gniewu i frustracji kryje się ten sam facet o dobrym sercu, który po prostu nie do końca rozumie, co stało się ze światem (i z jego własnym ciałem).

Fabuła, skupiona wokół ratowania szkoły, nadaje jego walce nowy, bardziej dojrzały wymiar. Już nie walczy tylko o dom babci, ale o swoją spuściznę, o miejsce, w którym może przekazać swoją pasję kolejnemu pokoleniu. To sprawia, że jego zmagania na polu golfowym nabierają większej wagi emocjonalnej, a my, widzowie, kibicujemy mu jeszcze mocniej niż kiedyś. To mądre posunięcie scenarzystów, które pokazuje, że rozumieją, iż publiczność również dojrzała razem z bohaterem.

Shooter McGavin, czyli wróg, za którym tęskniliśmy bardziej, niż nam się wydawało.

Bohater jest tak dobry, jak jego antagonista, a Shooter McGavin to absolutny panteon komediowych czarnych charakterów. Christopher McDonald, wracając do tej roli, zdaje się bawić jeszcze lepiej niż za pierwszym razem. Jego Shooter, po latach spędzonych na marginesie wielkiego golfa, odnalazł się w roli złośliwego, aroganckiego i niezwykle popularnego komentatora telewizyjnego. Prowadzi własny program, w którym z lubością analizuje każde potknięcie innych golfistów, a wiadomość o powrocie Gilmore’a jest dla niego jak spełnienie najgorszego koszmaru i najlepszego marzenia jednocześnie.

Chemia między Sandlerem a McDonaldem jest iskrząca i stanowi absolutny silnik napędowy tego filmu. Ich konfrontacje, pełne nowych, kreatywnych obelg i wzajemnych złośliwości, są na wagę złota. To już nie jest tylko walka o puchar, to trwająca od trzech dekad osobista wendeta dwóch facetów, którzy nie potrafią o sobie zapomnieć. Komizm ich relacji polega na absurdalnej, niemal dziecinnej zaciekłości, z jaką do siebie podchodzą, będąc już przecież mężczyznami w średnim wieku. To właśnie ta dynamika sprawia, że „Happy Gilmore 2” wznosi się ponad poziom przeciętnego sequela.

Nostalgia jako narzędzie, a nie cel sam w sobie.

Twórcy sequela doskonale wiedzieli, że fani oczekują nawiązań do oryginału, i dostarczają ich w obfitości. Mamy tu powroty znanych postaci (tak, możecie liczyć na przezabawne cameo Bena Stillera w roli sadystycznego opiekuna w domu seniora), kultowe teksty wypowiadane w nowych kontekstach i mrugnięcia okiem, które zrozumieją tylko najwięksi miłośnicy „jedynki”. Jednak, co najważniejsze, nostalgia nie jest tu tylko tanim chwytem marketingowym, ale narzędziem służącym historii.

Najlepszym tego przykładem jest ponowne wykorzystanie motywu „szczęśliwego miejsca” (happy place). Tym razem jednak wyimaginowany azyl Happy’ego nie jest już tak idylliczny – pojawiają się w nim obrazy niezapłaconych rachunków i trosk dnia codziennego, co w komiczny, ale i trafny sposób obrazuje zmianę, jaka zaszła w jego życiu. Film z szacunkiem podchodzi do dziedzictwa oryginału, ale nie boi się go reinterpretować i dodawać mu nowych warstw, co świadczy o jego inteligencji.

Godny sequel, który rozumie, że najlepszym żartem jest upływ czasu.

Czy „Happy Gilmore 2” (Farciarz Gilmore 2) jest filmem pozbawionym wad? Oczywiście, że nie. Fabuła jest dość przewidywalna, a niektóre wątki poboczne mogłyby zostać skrócone. Nie jest to komedia, która zapisze się w annałach kinematografii jako dzieło przełomowe. Ale czy jest to film, na który czekałam? Zdecydowanie tak. To sequel zrobiony z sercem, z ogromnym szacunkiem dla fanów i, co najważniejsze, z autentyczną radością tworzenia.

To produkcja, która udowadnia, że można wrócić do kultowej historii po latach i zrobić to z klasą, humorem i pewną dozą refleksji. To film o drugiej szansie, o tym, że nigdy nie jest za późno, by zawalczyć o swoje, i o tym, że niektóre rywalizacje po prostu nigdy się nie starzeją. Jako fanka, która pamięta czasy wypożyczalni kaset, jestem w pełni usatysfakcjonowana. „Happy Gilmore 2” (Farciarz Gilmore 2) to ciepły, przezabawny i zaskakująco mądry powrót, który z czystym sumieniem polecam każdemu, kto choć raz uśmiechnął się na widok faceta próbującego wbić piłeczkę golfową do dołka za pomocą kija hokejowego. Magia wciąż działa.

Przeczytaj także